wtorek, 30 listopada 2010
Moja Warszawa
Śpieszno jej od dnia do dnia
chociaż nie gaśnie
rozświetlona
rytmem tysięcznych kroków.
Gwarna w przechwałki.
Strojna w sukces
nim upodlona.
Moja Warszawa czeka.
Wiatr wzdycha po zaułkach
nie nadążając za miłością.
Przez moją Warszawę płynie rzeka
szczerząc na przejściach kły klaksonów.
Moja Warszawa JEST
jak rzeka
- nie płynąc z nurtem giniesz.
T.
Moja Warszawa pachnie jaśminem
przeciąga się nad ranem w hotelowym łóżku
moja Warszawa uważnym spojrzeniem
zagląda w oczy Fryderyka
nim w Łazienkach utonie
moja Warszawa ma kilka imion
most rozświetlony nad rzeką
i kochanie na całe życie
a ledwie na chwilę.
K.
grudzień 2010
poniedziałek, 29 listopada 2010
Piszę do Pani
I dzień następny jest jak dzień ostatni.
Piszę do Pani, schwytany w ciszę niedomówień,
Nie wiedząc, czy to pisanie jest dla Pani ważne.
Piszę do Pani, chociaż mówią, że czas ucieka,
A ja go trwonię, na ławce w poczekalni życia.
Piszę do Pani upychając w pustce słowa,
Chcąc bezbarwnie, zabiegane dni wypełnić Panią.
Piszę do Pani, nie wiedząc, czy przyśniło mi się jutro,
Czy tylko wczoraj echem odbija się od dzisiaj?
T.
tyle w nas miejsca proszę pana
na dwoje diablo za wiele
pustka rozdzielonych kątów
krzyczy echem
słowa wybrzmiewają w nas
patrze na pana
i coraz mniej zaklęć
tonie w mych rymach i rytmach
smutnieją jutra
nie nam ofiarowane
K.
piszę do pana, bo świata mało
w przestrzeni która nie istnieje
lecz słowa chłonie nienagannym dreszczem
piszę do pana choć pan nie czyta
usta zaciska coraz mocniej
a ja próbują za każdym razem
ożywić spojrzeniem martwe miejsca
piszę do pana bo nawet nie wiem
jak panu tam pod pana niebem
i skąd te krople na moim oknie
czy z deszczu jeszcze
czy już nie?
K.
lipiec, 2008
niedziela, 7 listopada 2010
Studzieniczna
I byłbyś.
Tymczasem pozostaje sprawiedliwość.
Nepomucenie, och Nepomucenie,
prowadź mnie cierpliwie przez mosty mej niewiary.
K.
Znam to miejsce.
Pani starsza pochylając się nad wiaderkiem pyta pani mniej starszej:
- To się piję?
- No nie wiem...
Ta odpowiada z mieszaniną strachu i powątpiewania wymalowanymi na twarzy.
Do studzienki podchodzi dwunastoletnia dziewczynka. Bierze do ręki emaliowany kubek.
- A panie są wierzące?
Stawia pytanie zaczerpując z wiaderka mętnawą wodę. Pije. Odstawia naczynie.
- Bo jak nie to lepiej się posmarować - rzuca odchodząc.
Skąd to dziecię było takie mądre?
Stojącego nieopodal niewierzącego ojca dziewczynki rozsadza na przemian to duma, to śmiech.
T.
listopad 2010
wtorek, 2 listopada 2010
Przepraszam
o miłości się nie opowiada
ma się ją pod skórą
jak zapowiedź śmierci
Przepraszam, zapominam pisać
o niepokoju nie pamiętam
jak wiele go we mnie
gdy nad ranem sny rozgarniając
skrawki słów znajduję porozrzucane
jak ślady ust na moim ciele.
K.
Czy widzisz we mnie coś więcej
niż ciało i krew?
Proszę,
chciej spojrzeć.
Pozwól niech się łańcuch
samotności przerwie.
Rozciągam ręce.
Możesz mierzyć gdzie chcesz.
Lecz proszę
wejrzyj we mnie.
Włóż pomiędzy żebra rękę.
Nie bój się!
Trzeszczą w proteście?
Krzyczę?
To nie ból
to szczęście.
Nie ustawaj
drąż dalej,
mocniej,
głębiej.
Omiń schowane za rurociągami serce.
Odnajdź mnie proszę.
Zrobię dla Ciebie to samo.
Zrobię
- jeżeli chcesz,
więcej.
Tylko mnie wyłów
z żałobnej głębi.
Spomiędzy słów.
T.
październik, listopad 2010
wtorek, 19 października 2010
Znałem kiedyś czlowieka
Dziś o świcie, zaraz po tym jak wyszczotkował zęby, zapragnął wyrwać to paskudztwo niepotrzebnie klekoczące o żebra. Ten po drugiej stronie lustra przyglądał się z przerażoną miną drgającemu kawałkowi mięsa. Nawet nie zorientował się, kiedy zostało mu wciśnięte w rękę.
Potem, nie odwracając się więcej - na powrót martwy, wrócił do sypialni stłumić odruch wymiotny w ramionach kogoś, kogo imienia nie zapamięta.
Znałem kiedyś człowieka. Nie mogę sobie przypomnieć jego imienia... Ale to przecież bez znaczenia. Roler z KFC stygnie, kawa nie parzy już ust. Pora zostawić samym sobie niedokończone historie. Przecież zaświeciło słońce.
T.
Poznam kiedyś Człowieka.
Ufnie powie, że się boi, a ja mu uwierzę. Razem pójdziemy budzić nadzieję, która nie będzie miała wymiarów modelki.
Poznam kiedyś Człowieka na przekór temu, co zabiera odwagę.
On odda tę, która kochała na zawsze i nigdy już nie będzie podróżował na południe, by ją powitać.
(I wcale nie będzie musiał uczyć się włoskiego.)
Ja oddam tego, którego za szybko poznałam. I zasnę bez krzyku pawi w głowie.
Poznam kiedyś Człowieka. Telefon jego brzmi na pięć.
K.
październik 2010
środa, 6 października 2010
Nie każ mi tanczyć
znam na pamięć wszystkie kroki
i każdy centymetr korytarza
prowadzącego na parkiet.
Proszę cię,
nie każ mi tańczyć.
Niech się ten ból zagnieździ
w mojej pamięci raz na zawsze.
Niech się rozsiądzie przestrogą
przy kamiennej urnie.
Proszę cię,
nie każ mi tańczyć.
T.
wrzesień 2010
Prężne szesnastki
oddechu nie tracąc
prowadzą przodem
A ja ósemką podążam
kroki stawiając ostrożnie
Rozhuśtana życiolinia
kołysze się prozaicznie
Jak się wyminąć, by nie poranić,
z szesnastką świecącą mi w oczy?
K.
październik 2010
poniedziałek, 27 września 2010
Jesienny duet
Niech Pani miotłę w kąt odstawi,
spokojnie u wezgłowia siądzie.
Siebie trochę opowie,
tej stąd i stamtąd.
Rąbka tajemnicy odsłoni
jakby rozchylała Pani koronki.
A potem ja, dla Pani
- tą miotłą
kurze z kątów powystraszam.
T.
Już nie grzmię Mój Panie
Już spokój wyjęłam z kieszeni
I słów wypatrując bezradnie
Myślę o wrażliwości
Którą chowam pod płaszczem
I o tym
co zostawiam za drzwiami
kiedy późną nocą
przychodzę do Ciebie
C.
To dobrze.
Drzwi tylko zostaw lekko uchylone,
byś nie odcięła sobie drogi powrotnej.
Tu nikt nie jest na stałe,
ani nie bywa naprawdę.
Dlatego diabli wieszak porwali
i pierwszy to w historii bal w płaszczach.
Szepczą prochowce,
skrzypią skórzane kaftany,
norki gwiżdżą na orkiestrę.
Bądź uważna.
W tłumie łatwo się zarazić.
W gorączce wznieść toast
za zdrowie,
nie za spokój gospodarza.
Gdybyś mnie spotkała
miej trochę cierpliwości
skrawek zaufania.
Dostaniesz coś w zamian
- odrobinę zbędnej miłości.
T.
Przez uchylone drzwi
słyszę najstarszą kołysankę świata
nuconą przez deszcz
Drżącym dłońmi
Rozpinam guzik po guziczku
A Pan wzrok odwraca
I szklankę wody podaje
Zamiast
C.
Bo urwał mi się sens
i zbity jestem jak pies,
który się zerwał z pantałyku.
Wrażenie mam,
że świat w cholerę sobie poszedł.
Gdybym choć nie drżał,
inny ton słyszałbym
w rozpinanych guzikach.
Inna grałaby orkiestra.
Jak trąba
metalicznie pobrzmiewam
przy Twoich delikatnych koronkach.
T.
W szarości poranka
Rozkwitam nadzieją
Nabrzmiewam czekaniem
Odwracam klepsydrę
Dotykiem
Pełnym czułej cierpliwości
Niech świat idzie sobie w cholerę
Drżyj jeśli musisz
i nie szukaj sensu
bo on tylko przysnął na chwilę
Ja zaczekam
C.
W czekaniu otwierają oczy demony.
Wężowiska nadziei wstrzymują kroki.
Nawet deszcz
- co spłukać miał ślady
przywiera do rzęs
sącząc jad zazdrosnych teorii.
Czekając musisz być na to gotowa.
T.
wrzesień 2010
piątek, 24 września 2010
(Nie wyglądam , nie czekam)
dzień za dniem się staje.
Za oknem drzewa zielenią nabrzmiały
przedwczesnym latem rozśpiewały ptaki.
Na ścianach słońce tańczy,
kot za muchą goni.
Z kranu nie kapie,
drzwi nie skrzypią.
Pani mięso na ladę kładzie:
Pan czegoś smutny?
To nie smutek
- usta rozdziawiam.
Nie wyglądam,
nie czekam.
Dzień za dniem się dzieje.
T.
a skoro to nie boli
to dlaczego poduszka mokra od wspomnień?
K.
Na sznurach rozsiadły się prześcieradła.
Ich rozkołysane wiatrem skrzydła bledną.
Pod uściskiem drewnianych szczęk schną,
lecz jeszczeż wilgotne pamięcią zaspanego wczoraj.
Zdawać by się mogło, że w szamotaninie szepczą.
Nikt nie wie, co i komu,
mówi się
- szeleszczą.
A potem
- nocy pierwszej
świeżość przeszywa dreszczem
i nim dotknę poduszki
stajesz się łzą
nie wierszem.
T.
stary kot dobrodziej zazdrosny o czułość
wygraża skrzydłom nastroszoną sierścią
szepty zagłusza żałosnym wołaniem
biel mleka uwięziona na progu
w zawody staje ku uciesze starego
prześcieradła jak ptaki rwą się ku niebu
na przekór plastikowym palcom klamerek
K.
kwiecień 2008
poniedziałek, 6 września 2010
Twoja Dziesiątka i moje potem
Lubię deszcz. Szczególnie, kiedy zimno, a ja otulony bezpiecznym ciepłem oddaję się nieróbstwu. Z niewysokości drugiego piętra patrzę na chodnik. Patrzę przez noc. Noc obmywaną chrzcielnymi kroplami aż po świt.
Lubię świt. Zwiastuje czystą kartę dnia i nawet czarne potoki sunące teraz wartko pod linijkę krawężnika nie będą potrafiły oprzeć się jego mocy. Utracą swoją nieprzeniknioną naturę odsłaniając w pierwszych promieniach słońca prawdę sięgającą bruku.
Lubię grzech. Z niego można się podnieść lub rozsmakować. Wszystko w grzechu jest kwestią wyboru, bez presji, przymusu tłumu skandującego imię świętego i w skrytości oczekującego jego porażki. Zawsze mnie zastanawiał ten dualizm. Zawiść zamknięta w kilkudziesięciu kilogramach żywej tkanki będącej częścią czegoś większego, wznioślejszego, a jednak przeważnie skupionej tylko na sobie. Decydować. Być wolnym w wyborach między ostatnią świnią, a mnichem przepasanym memento mori. Po Bosku myślę, że moje wybory mają wpływ na kształt otaczającego mnie świata. Że ja sam jestem twórcą rzeczywistości, nie jakakolwiek zwierzchność. Że pojedynczy jestem, niepowtarzalny, a jednak nierozerwalnie spleciony połową jestestwa z innym człowiekiem.
Lubię myśl o kochaniu bez granic. Dręczę nią siebie. Naiwne uczucie wyzute z rozsądku, wybiegające poza zrozumienie. Szkoda, że odmawiam sobie kochania i tylko tęsknota za nim... A może za sobą, za tym kim już nie jestem? Zaprzeczenie. To z niepoukładania.
Lubię niepoukładanie. Wzmaga pragnienie poznania odpowiedzi na najprostsze pytania. Kiedy dociekam zaczynam wierzyć w to, że Jestem ma jakiś makro wymiar. Dzięki temu nie obrastam w tłuszcz, nie wyciągam kości przygarbionych stanem posiadania na zmęczonej moją obecnością sofie.
Chociaż lubię lenistwo. Lenistwo okrwawione niedawno wykonaną pracą.
Lubię wiedzieć, że dałem z siebie wszystko. O nie! Nie z poczucia obowiązku, lecz spełnienia, które rozpełza się po ciele miodem bolących mięśni i opróżnionego z ostatniego jeszcze umysłu. Wtedy pojawia się obok mnie kobieta.
Lubię kobiety. Dla Nich przez chwilę jestem herosem, potęgą, niemożliwe obdzieram ze skóry, by sprawioną zawiesić nad kominkiem i znikam.
Lubię znikać. Znikam dla siebie. Dla sumienia, które staje się niespokojne w zbyt długim niekochaniu.
W całym tym okrucieństwie wobec innych lubię być uczciwy. Nigdy nie mówię: Na zawsze. Zawsze jest kruche i samotne pośród niepewnego dzisiaj...
Jak na ironię, w moim dzisiaj lubię właśnie samotność.
T.
W moim dzisiaj wiatr zatrzasnął drzwi, które prowadziły donikąd.
W moim teraz mam ciepłe dłonie tej pierwszej i nie martwię się smutno.
W moim obiecałam, nie było krztyny oszustwa- liczyłam na chmury nad górami, a dostałam jednostajne pola niepewności.
Wiatr był łaskawy-powymiatał każde a jeśli, a może, a gdyby .
Jestem tu i teraz. Z zegara uśmiecha się anioł o niebieskich skrzydłach.
M. mówi, że mieszkał w Szufladzie.
K.
wrzesień 2010
piątek, 27 sierpnia 2010
(Stwarzasz mnie...)
Stwarzasz mnie
W eksplodującej drżeniem ciszy
Rozdzieram wstyd dotykiem
To niepotrzebnie krępujący nas dodatek
Znów drżenie, zawrót głowy,
Drapieżnie niecierpliwy pośpiech.
Coś szepczesz, mówisz, krzyczysz
W mroku pozostawiając
Głęboko odciśnięte ślady palców.
Szeroko rozchylone usta
I rozpalone, pożądliwe biodra…
Szaleńczo rozpędzona rzeczywistość
W ostatnim spazmie wybucha między nami.
Znów drżenie, zawrót głowy,
Zdyszana, nie zawstydzona chwilą, cisza.
T.
2005
przecieka między palcami
słoną linią spływa
ośmielony mrokiem
spacer rozpoczyna
wilgotny koniec języka
ostatnie granice zmazuje
w przyspieszonym oddechu
fala uwolniona powoli kołysze
a ja mój miły
sobą ciebie piszę
K.
luty, 2008
czwartek, 12 sierpnia 2010
(Lato z powodzią żółci odchodzi...)
Dnie coraz szybciej stygną w purpurze.
Babie lato gna przed siebie
- ucieka spłoszone chłodem.
Nie pamiętam ciebie jesienią,
tylko rozgrzaną latem.
Wiosną nieśmiałą, nieroztropną
zielenią wkradającą się w jutro.
Na co mi jesień bez wspomnień?
Rozpłakane szklane samotnie.
Kominek sadzą przygasły
i kamień w kasztan zaklęty.
Wiatr jesienną burzę niesie
Czas się pogodzić.
To wrzesień.
T.
mam cię z jesieni
w słowach schowany
idziesz w tyle barw rozsypanych
mgieł pierzastych krocie
tańczy tuż nad ziemią
w nitkach babio-letnich
mam cię z jesieni
parasol nad nami rozpinam
i idę w czas
K.
marzec, 2008
niedziela, 25 lipca 2010
Gdy wiem
Gdy się zdarzyłeś
miałam głowę w chmurach
i nie wiedziałam, co zrobić z rękami
Leniwe popołudnie rozchodziło się
kręgami w zbożu
Ktoś przeliczał kilowatogodziny
Spacerując chwytałam pewność
- nie umiem pisać do ciebie
gdy wiem jak brzmi twój śmiech.
K.
Wyszłaś do mnie z cienia
słów rzucanych w upalne południe.
Zaskoczony wyciągniętymi ramionami
śmiechem przekrzykiwałem fontannę.
A potem było tak jak zawsze.
Uzbrojona w znak zapytania
wyławiałaś mnie dla siebie
sama spowita marzeniem.
Nie zauważyłem, kiedy czas strzelił z bicza.
Bruk zadudnił w skroniach:
- Nie zdążyłeś wyłowić jej dłoni!
Teraz, kiedy wiem jak smakują Twoje kroki
nie chcę słów
one milkną w echu, gdy odchodzisz.
T.
lipiec 2010
środa, 21 lipca 2010
(Noc nie umiera...)
zasypia tylko, kiedy się budzę.
Czas strząsając ostatnie snu krople
z ociąganiem wraca do zegara.
Słońce, niczemu się nie dziwiąc
wyrusza zenitowi na spotkanie.
Dzień się dzieje.
Lato jesienią pod parapet zagląda
chłodem pustosząc jaskółcze gniazda.
Ciebie kolano kaprysami dręczy,
we mnie anioły pompują nadzieję.
Pod klifem przechadza się przyszłość,
za rogiem sklep się nowy otwiera.
Życie się żyje
we mnie.
T.
w zakamarkach pamięci
porozsiadały się uśmiechy
cudom obiecują stawanie się
lekka zadyszka z życia
zwalnia z pośpiechu
jesteś
to wystarczy
K.
kwiecień 2008
poniedziałek, 12 lipca 2010
Bluszcz
Nie głaszcze mnie feerią zachodu.
Rękoma Piłata sięga ku horyzontowi,
dyszy czerwienią płaszcza,
o który diabli w kości zagrają.
Czas po noc sięgnąć.
Na kartce piszę:
Dobranoc.
Potem
- na głos
litery spomiędzy krat wyławiam.
Noc nie odpowiada
T.
śledzę kroki księżycowe
dzieci rodzą się bez nas
w oczach noszą marzenia
które zabrał strach
urodzić się na nowo
sobie a muzom na pociechę
jeszcze raz
na północ wykrzyczeć
spadającej gwieździe
nim zgaśnie
niespełnione obietnice
K.
lipiec 2010
środa, 7 lipca 2010
Satyna
Wstawaj, królewno! - wołają.
Bawełniana koszulka idzie w kąt i z zazdrością patrzy na czerwoną satynę. Zimne piękno uwięzione w materiale ożyje niedługo.
Śniadanie zmysłów mi się marzy.
Patrzysz i nie grzmisz?
K.
Patrzę
odfiltrowując czerń od bieli,
by móc
zatopić głodny wzrok,
smakować każde poruszenie.
Jesteś
rozkołysaną połoniną
wspinającą się ku szczytom
zarysowanych mgliście ramion.
Jeszcze
nie opadł z Ciebie wstyd
choć rosa wkrada się w doliny.
Nim
szept połączy z nocą świt
spójrz na mnie
- To moje w Tobie narodziny.
T.
Spiję z ciebie każde potem
w szepcie uniosę
tę która się rodzi
tyle czekałam zabrzmi
jak zaślubiny z przyszłością
która się nie zdarzy
twoje oczy już daleko
w nie moje światy unoszą słowa
oszukując latawce
zapomnianych życzeń
K.
Po nitce pełznie czas
- ku niebu,
gdzie wiatr latawce goni.
Dlaczego mówisz
- To nie nasz świat,
słowa zamykasz
w za ciasnej dla nich dłoni.
Przyszłości nie zna nikt.
Nikt nie potrafi przed nią się obronić.
T.
Jesteśmy tak daleko
że boimy się wołać
by wiatr marzeń nie przechwycił
i przerzucił przez pola
jesteśmy tak daleko
a tak blisko słowa
która pada między nami
od nowa i od nowa
K.
czerwiec 2010
poniedziałek, 5 lipca 2010
Tlenienie zieleni
Chociaż siedzieliśmy na szczycie wału przeciwpowodziowego nie widzieliśmy rzeki. Nie widzieliśmy nic. Dookoła pusto i tylko ptaki, nie większe od dłoni, opowiadały historie, których prócz nas nie potrafił zrozumieć nikt: byliśmy w sobie zakochani. Przestraszeni, onieśmieleni, szczęśliwi.
Zrozumiałem, co to słowo znaczy, kiedy jej palce zakradając się pod koszulę dotknęły moich pleców. Już wtedy wiedziałem, że zapamiętam to uczucie do końca życia, że do niego będę porównywał wszystko inne i tylko Ono mnie zadowoli. Cała reszta to proch i pył czający się pod wypaloną słońcem trawą. Nie było między nami jeszcze pocałunku, ale ten dotyk, ta nierozsądna śmiałość przypieczętowała zmiany. Bo tak to już jest, że miłość jest jak dom, do którego szuka się drogi, czasem przez całe życie. A kiedy się znajdzie zmienia wszystko.
Tamten czas minął, lecz nabierające tempa przemiany nie ustały. Świat zmienił się, zmieniła się rzeczywistość i zmieniłem się ja. Ta sama pozostała tylko droga na szczycie wału, skąd rozciąga się widok na całą, znaną okolicę. Droga do domu, gdziekolwiek by nie był...
T.
Czerwcowe pocałunki mają smak jaśminu. I nie w głowie im cisza zmysłów. Latem niełatwe kochanie - najszybciej zabiera tam, gdzie już tylko oczy, usta i ręce.
Zanim cię spotkałam ciężkie powietrze osiadało we mnie czekaniem. A w słonecznych okularach przygaszony świat bał się głośniej odetchnąć. Dziś sponad tysiąca słów zaglądam, ile mnie jeszcze na drogach, którymi nie szłam? Mgła opada i staje się poniedziałkowy lipiec. Do ciebie jadę, choć jeszcze w to nie wierzę. Jestem jak niewierny Tomasz, który palcami szuka pewności. Czy moje kocham jest naprawdę?
Nie budź mnie, proszę.
Czy to normalne, by właśnie teraz bać się?
K.
lipiec 2010
wtorek, 29 czerwca 2010
Huśtawka
błądzę między wisielcami.
Moja twarz zerka ze sznura
cudzymi oczami.
Drepcze za mną Anioł Stróż
opuszczoną głową
wygłasza kazanie.
Winny niewypowiedzianych słów
przyjmuję piętno świętego spokoju.
Poszczerbione ciszą głosy
namaszczają czoło, dłonie.
Potem słyszę zgrzyt.
Anioł Stróż przystaje.
Nawet nie wiem,
kiedy przestąpiłem próg?
Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate.
T.
nadziejo głupia
ty co spać pozwalasz
w lepszym świecie
huśtaj mnie
na sznurach wyobraźni
a potem pozwól
łagodnie spłynąć w dół
szybciej od łez
zagryzanych niemówieniem
K.
styczeń 2010
czwartek, 24 czerwca 2010
(Piszę do Pani...)
i dzień następny jest jak dzień ostatni.
Piszę do Pani, schwytany w ciszę niedomówień
nie wiedząc, czy to pisanie jest dla Pani ważne.
Piszę do Pani, chociaż mówią, że czas ucieka,
a ja go trwonię na ławce w poczekalni życia.
Piszę do Pani upychając w pustce słowa,
chcąc bezbarwnie zabiegane dni wypełnić Panią.
Piszę do Pani, nie wiedząc, czy przyśniło mi się jutro,
czy tylko wczoraj echem odbija się od dzisiaj?
T.
tyle w nas miejsca proszę pana
na dwoje diablo za wiele
pustka rozdzielonych kątów
krzyczy echem
słowa wybrzmiewają w nas
patrze na pana
i coraz mniej zaklęć
tonie w mych rymach i rytmach
smutnieją jutra
nie nam ofiarowane
K.
piszę do pana, bo świata mało
w przestrzeni która nie istnieje
lecz słowa chłonie nienagannym dreszczem
piszę do pana choć pan nie czyta
usta zaciska coraz mocniej
a ja próbują za każdym razem
ożywić spojrzeniem martwe miejsca
piszę do pana bo nawet nie wiem
jak panu tam pod pana niebem
i skąd te krople na moim oknie
czy z deszczu jeszcze
czy już nie?
nie wiem
K
lipiec, 2008
wtorek, 22 czerwca 2010
(stygnę w zachwycie...)
kamieniem się stając
z sercem jak liść drżącym
starzeję się niepostrzeżenie
czas patrzy na mnie łakomie
niewidzialnym palcami
rysy na mnie znacząc
codziennym mijaniem
K.
Przebiegle wyciągam ramiona ,
potem z trzaskiem je zamykam.
Czas w uścisku morderczym
jęczy wprost do ucha.
Nie puszczę!
- wołam Jakubowym głosem.
Pobłogosław!
- żądam patrząc mu w oczy.
Czas dyszy coraz głośniej,
tchu mu zabraknie wkrótce.
Puść
- przez zaciśnięte usta szepcze.
Nie puszczę, jesteś we mnie więźniem.
T.
październik, 2007
sobota, 19 czerwca 2010
(Noc nie umiera z nastaniem świtu...)
zasypia tylko, kiedy się budzę.
Czas strząsając ostatnie krople snu
z ociąganiem wraca do zegara.
Słońce, niczemu się nie dziwiąc
wyrusza zenitowi na spotkanie.
Dzień się dzieje.
Lato jesienią pod parapet zagląda
chłodem pustosząc jaskółcze gniazda.
Ciebie kolano kaprysami dręczy,
we mnie anioły pompują nadzieję.
Pod klifem przechadza się przyszłość,
za rogiem sklep się nowy otwiera.
Życie się żyje
we mnie.
T.
w zakamarkach pamięci
porozsiadały się uśmiechy
cudom obiecują stawanie się
lekka zadyszka z życia
zwalnia z pośpiechu
jesteś
to wystarczy
K.
kwiecień 2008
czwartek, 17 czerwca 2010
Wieża
Już nie rozdrapuję ciemności
- po drugiej stronie nieba
białe żagle obiecują swobodę od siebie.
Gdybyś wiedział, że zacieram ślady,
zawołałbyś?
Mówimy innymi językami.
Choć tak ładnie nam w wierszach.
K.
Patrzę na świat przez szkła
- już nie pamiętam jakiego koloru.
Nie zaglądam do lustra
- nawet kiedy się golę.
Zakładam skórzaną kurtkę
zanim wejdę między słowa.
Kołyszę miliony niepotrzebnych zdań
byś pomyślała:
Daleko.
Cisza zdradziła:
czujesz się w niej bezpiecznie.
Powiem ci jeszcze,
nie ku przestrodze:
Nie ufaj sobie,
kiedy myślisz o mnie.
T.
czerwiec 2010
sobota, 12 czerwca 2010
Lekcje z latania
Chcę
- będąc wysoko
nabrać do płuc powietrza
pachnącego Tobą.
To nic,
że historia skrzydeł
spisana woskiem
schłodzi ją wiatr,
słońce wyprostuje przestraszone lotki.
T.
Możemy się nie spotkać
uwodziciel los
starannie myli ślady
i zaciera westchnienia
W podróżach do niekoniecznie
jeździmy innym trasami
Śmieją się perony
dziećmi umorusanymi słońcem
Pani w lekkiej sukience
ciągnie miłość na kółkach
walizka ciasno spakowana
podskakuje na szynach radośnie
Do jutra kochanie
Nie budź się zbyt wcześnie.
K.
maj, czerwiec 2010
środa, 9 czerwca 2010
Skrzydła
Bezimienny anioł przysiadł na mym parapecie, skrzydeł swych użyczając na chwilę. Ciężko mi w was.
K.
Czyje to skrzydła tak ku ziemi ciążą?
Czyja samotność zniewala słowami?
Ułudą jest wolność odmierzana chwilą.
Kłamstwem samotne słowo w próżni.
Prawdą są łzy,
co wyszły na wieczorny spacer,
uśmiech
w lustrzanym warg rozchyleniu.
Ja, Ty i krzesła nasłuchujące naszych kroków.
Już zaprószyły pierwsze słowa między nami.
T.
kwiecień, 2008
wtorek, 8 czerwca 2010
Klucz
Przeczuwam, że wracam do siebie,
chociaż znam się tylko z cudzego zatroskania,
z lustra ociekającego porankiem
wzroku gapiów gardzących podróżą.
Powracam z zakochania
bledszy o kilka świtów,
starszy
o cztery tysiące kilometrów,
bogatszy o słowa,
których nie spotyka się
- na co dzień
i niespotykaną ilość siwych włosów.
T.
Podróż w czasie zamknięta
w przestrzeni rozpostartych ramion
obejmujących pustkę.
Na przystaniach pamięci
nikt nie wygląda znajomej postaci,
tylko klucze na niebie
wróżą nadzieję na powroty
- srebrniki naiwności prowadzą tak samo.
K.
kwiecień 2010
Tu i teraz
podglądać niewiarę, segregować chwile,
w których zgubione marzenia nabierają kształtu,
kłam zadawać każdemu "nie".
Takim cię mieć
łagodnie uśmiechniętym
z dłońmi rozgrzanymi o kubek malinowej herbaty,
gdy jesień i klucze żurawi znad wyspy biorą we władanie niebo.
Z tobą na leśne polany licho wyprowadzić i słuchać
jak latawcami śmieje się powietrze.
A potem, gdy zima brzozowe pieńki rozszczepia na tysiące iskier,
w tym samym kierunku patrzeć jak buzuje zwyczajne tu i teraz.
Takim cię mieć mogłabym.
Gdybyś istniał.
K.
Niefortunny kleks
- dwóch słów
zamknął przyszłości drzwi przed nosem.
Niespełnieniem przeklęta
klatka, w której nie zapada cisza.
T.
Znajdzie drogę do innych
ten, kto w sobie szuka
i stare zrzuciwszy buty
nie boi się boso spacerować
K.
maj,czerwiec 2010
piątek, 4 czerwca 2010
Strachy
Zabierz mnie stąd,
zabierz daleko
do krain gdzie nie mieszkają lustra.
Ukryj mnie,
ukryj głęboko
przed spojrzeniami,
których znieść nie mogę.
Ukołysz mnie,
ukołysz aż do spokoju,
bym nie obawiał się usłyszeć więcej.
A potem,
kiedy zamilkną wiersze
obiecaj, że zapomnisz,
by życie było lżejsze.
T.
Czary – mary
Spojrzała przez palce
odejmując wagi smutkowi
mała dziewczynka
rozchlapywała kałuże
Chodź!
Złapał ją za rękę
końce jej palców zadziwiająco ciepłe
poprowadziły go
bezpiecznie w jutro
Widzisz?
/nadzieja uśmiechała się nadal/
Nie będę milczeć!
/ze złością tupnęła nogą/
……………………………............
Chora na niebo
wpatrzona w błękit
łzom koloru dodaje
Chora na ptaki
spojrzeniem lekkim
skrzydła ich porusza
Chora na dzieci
głaszcze je uśmiechami
Chora na życie
leczona na siłę
przeklina lekarzy
wierszami
Przeklnij mnie !
/uśmiechnęła się zalotnie/
Jestem obok.
Słuchaj!
K.
Czasami boję się do łez
uwięziony w kącie złych wiadomości.
Czasami żyć się chce,
aż oddech odbiera
i chce się biec do świtu.
Czasami cieszę się
ze słowa niespodziewanego.
Łza bywa wtedy słodka.
T.
Wchodzę bez pukania
bo jesteś
zostawiam na stole kartkę
będę
gdy słów zabraknie
rozpoznasz mnie po sobie
jestem
K.
sierpień, 2007
czwartek, 3 czerwca 2010
4.
rozmemłał, westchnieniami nie wyblakłymi,
głową skrywaną w ciepłym mroku koca.
Nabrzmiał i napęczniał samotnością.
Roztkliwiam się nad sobą?
W schematy próżnym słowem wchodzę?
A może dzień powszedni
niedzielnym rymem szpecę?
Nie wiem, bo rozpadał mi się wieczór.
Chociaż niebo gwiezdnie czyste
kroplami nasączy mnie jak gąbkę
za parawanem słów znów zgasnę,
zasnę.
T.
zazdrosny księżyc
ciężko spadnie na poduszkę
chłodnymi palcami sny zagarniając
mam cię
wyszepcze
nim w świcie utoniesz
każdy twój lot moim się stanie
zazdrosny księżyc
handlarz snów bezimiennych
patrzy na ciebie łakomie
K.
luty, 2008
środa, 2 czerwca 2010
Niewiara na cztery ręce
się przede mną,
przestaję wierzyć,
że kiedyś się zdarzymy.
K.
Wyciągam przed siebie słowa
- protezy dłoni.
Kuszę
światłoczułymi skrawkami.
A ty,
stojąc nieopodal,
udajesz, że jesteś.
Łączą nas niewypowiedziane zdania
i chociaż powtarzam:
- Wszystko jest możliwe,
jednego nie spodziewam się usłyszeć:
- Będę.
T.
Nim ptaki przylecą
i odlecą
nim wielokropki zaczną żyć
w swoich gniazdach
nim każde moje nie mogę
twoim się stanie majem
będę oddechem
lecz mnie nie poganiaj,
kiedy dopiero się staję.
K.
Czas zagląda w oczy przechodniom
zapisując w twarzach epickie historie.
Krzyżują się linie,
umierają wersy,
scenarzysta ciska kartkami nowych odcinków.
Życie tupie nogą,
brak mu cierpliwości.
Nie jest moją winą,
że nie wiem
kiedy się skończy.
T.
A co, jeśli się nie skończy?
Jeśli iść tak będziemy
równoległymi światami,
nigdy się nie spotkawszy?
K.
Nic między nami się rozsiądzie.
Nic rozkapryszone literami.
Obracać będzie w palcach srebrny pieniądz
powtarzać do poduszki:
- Gdyby.
A potem spróchnieje pod nim krzesło
z hukiem upadnie w niepamięci.
Tylko nasze kroki iść będą chmurnie
skazane na brak stycznej.
T.
marzec 2010
niedziela, 30 maja 2010
Niepozbierani
wpółprzebudzeni,
wpółroznegliżowani.
Jesteśmy tacy przestraszeni,
gdy dzień pięknieje człowiekiem
od wschodu księżyca
do zachodu słońca.
Jesteśmy tacy niepozbierani
wyglądając końca
jak koła ratunkowego.
T.
Jesteś taki słoneczny,
że aż boję się swojej bladości.
Jesteś taki konieczny,
że aż boję się milczeć.
K.
Bez Twoich oczu
świat jest tylko podglądaczem.
T.
Gdy mi się zdajesz,
swobodniej oddycham.
K.
maj 2010
sobota, 29 maja 2010
Lubię, gdy...
T.
Lubię, gdy przyciąganie rozkłada dni na uśmiechy i pachnie wielokolorem. Gdy wstajesz i nawet przez myśl ci nie przemknie, że coś się nie uda. A lewa stopa, która pierwsza ląduje na podłodze, jest niczym innym jak krokiem bliżej.
K.
kwiecień 2008, maj 2010
środa, 26 maja 2010
Jesiennieję
Ptaka, który na niej przysiada piątkiem
Gołębie s.o.s topię w pomidorowej
Zwykle nic się nie dzieje
Staranne zawracanie głowy
maj ma opanowane do perfekcji
i tylko ja coraz bledsza jesiennieję.
K.
Wczoraj zasnąłem za wcześnie
- słońce wstawało
śmiejąc się z mojego dobranoc.
Obudziłem się za późno
- głuche kąty
drwiły połykając dzień dobry.
Jesień zakwita nadzieją
na sen
wtulony w Twoją poduszkę.
T.
Patrzę
jak lekkie pióro ciebie unosi
ponad to,
co wczoraj się zdawało
a już westchnieniem tylko jesteś
dlaczego w nas tak wiosny mało?
K.
maj 2010
niedziela, 23 maja 2010
Nauka latania
naucz mnie latać
nim pióra wyschną
mokre atramentem
naucz mnie słuchać
nim spadnie kropla
wieńcząca między nami
K.
Zastygłem atramentem
na czubkach Twoich palców.
Wtulony między linie
przyglądam się
kreślonym miękko słowom.
Dobrze mi gdy z nimi jesteś,
gdy wstajesz chciałbym krzyczeć
- Jeszcze,
lecz jestem tylko atramentem
umieram gdy zaglądasz w lustro.
T.
maj 2010
piątek, 21 maja 2010
3.
chowam w nich świat
i patrzę jak przez palce
uciekają światła mijanych miast
w przydrożnych kafejkach
czas wpada w szklanki
tęskniące za porcelaną
na ladzie tańczą wieczorne cienie
coraz bliżej nam do siebie
a ciągle zdajemy się być
deszczowym przystankiem marzeń
K.
Wśród obcych śladów
spotykam wystygłe przezroczyście
pocałunki Twoich dłoni.
Nie zwykłem się śpieszyć,
więc czekam w międzydeszczu,
aż po drodze Ci tędy wypadnie.
W zawieszeniu, w niepewności,
w zwykłym na niezwykłe czekaniu.
Nie myśl, że powiem coś więcej,
znasz mnie przecież tak dobrze
z obfitości słów
zastygłych w niepozbieraniu.
T.
czerwiec 2008
wtorek, 18 maja 2010
9.
jesteś we mnie
sierpniem mi mijasz
wrzosów fioletem
odlotem ptaków
jesteś we mnie
czerwienią ust się rodzisz
w oczu zamyśleniu
jesteś we mnie
i słów mi brakuje
by nazwać
tę wąską przestrzeń między nami
jesteśmy
głosów echem
co ciszą w nas zapadły
K.
Puk, puk.
Kto tam?
- Jutro.
Skądeś przyszło?
- Z wczoraj.
Innej drogi nie było?
- Nie było.
To, co ty za jutro jesteś?
- Dzisiejsze.
Coś kręcisz. Nie wiem czy cię wpuszczę.
- To sobie pójdę.
Jak to? I nie będzie ciebie wcale?
- Nie będzie.
Jak mam cię wpuścić skoro nie wiem, co przynosisz?
- Niosę ciebie.
To będę jeszcze jutro?
- Póki co nie chcesz mnie wpuścić.
Wolałbym cieszyć się na jutro, niż się go obawiać.
- Nie obawiaj się jutra póki puka.
T.
W niecierpliwym kołataniu jutra
rumienię się przeszłością
zdyszany czas
drepcze na starej wycieraczce
zakłopotanie chwyta go za rękaw
do jutra
szepcze dziś
nietknięte słowem
K.
sierpień, 2007
poniedziałek, 17 maja 2010
8.
ufność pokładałem w tobie.
Kobietą,
męską dłonią Twoje troski w pył rozetrzeć mogłem.
Radością,
kiedy smutkom "precz" mówiłem
na oścież otwierając wiośnie okna.
Mogłaś ukołysać niepokoje moje,
lecz sama nim się stałaś,
więc drżę przez lęki kołysany do snu.
Obawa otwiera rankiem moje oczy,
by dzień nakarmić troską.
Nie wiem sam kim, czym jestem?
T.
lipiec, 2006
miałeś być mi światłem
mrok zaścieliłeś
nutami nie z mego nieba
zamknąłeś mnie z wyobraźnią
dyszącą nieupilnowaniem
rąk niespokojnych
obiegających me ciało fugą
tylko oczy rozpaczliwie wołały
nienasycone snami blednąc
i coraz mniej w nich było
promieni z nadziei
K.
marzec. 2008
czwartek, 13 maja 2010
Wiersze na cztery ręce
szukając wiersza,
który pozostawiłaś dla mnie,
we mnie.
Ukryty w niepostawionym przecinku
zerkał ku mnie podejrzliwie.
Zdawał się pytać
- Czy mnie udźwigniesz?
Wyciągam rękę
z nadzieją, że uda mi się oswoić
nie moje słowa.
Wiesz,
poza granicą zaciśniętych w wąską szparę linii
Twój brulion szczerzy się do mnie ciszą.
Gdyby pisanie miało mieć swój kres
umarłbym
miast rodzić się
w pominiętej milczeniem kropce.
T.
nie szukaj mnie
bo tu się nie zaczynam
codzienną kawą zapijam dobre słowa
słodzone aspartamem
a potem trawię je w samotności
nie szukaj mnie między wersami
- ja między nimi ledwie się zaczynam
K.
luty 2010
wtorek, 11 maja 2010
23.
Mam serce z kamienia
wyrobione twardymi palcami.
Mam serce z kamienia
nieczułe na dotyk.
Mam serce z kamienia
bijące na dnie studni.
Możesz je rozpołowić,
możesz na pył zmielić,
kłamać
- to mąka.
Lecz czy je wzruszysz?
Mam serce z kamienia
opowiadające twardą historię.
Mam serce z kamienia
krwawiące diamentowo.
Mam serce z kamienia,
nie umiem być z nikim.
Nie umiem być z tobą.
T.
masz serce z kamienia
i mur w tobie kwitnie
późno majowym niedoczekaniem
nim kwiaty zwiędną
a słowa znikną
nic przecież po nas
tu nie zostanie
przeminą noce
ucichną deszcze
pył z dróg opadnie
na rozstaje
i tylko czasem wiatr wyszepcze
czy aby z serca coś zostaje?
K.
maj 2010
niedziela, 9 maja 2010
3.
chowam w nich świat
i patrzę jak przez palce
uciekają światła mijanych miast
w przydrożnych kafejkach
czas wpada w szklanki
tęskniące za porcelaną
na ladzie tańczą wieczorne cienie
coraz bliżej nam do siebie
a ciągle zdajemy się być
deszczowym przystankiem marzeń
K.
Wśród obcych śladów
spotykam wystygłe przezroczyście
pocałunki Twoich dłoni.
Nie zwykłem się śpieszyć,
więc czekam w międzydeszczu
aż po drodze Ci tędy wypadnie.
W zawieszeniu, w niepewności,
w zwykłym na niezwykłe czekaniu.
Nie myśl, że powiem coś więcej.
Znasz mnie tak dobrze
z obfitości słów
zastygłych w niepozbieraniu.
T.
już nie wyglądam
już nie czekam
nagle słowem spływasz
i rośniesz nadzieją na więcej
w łódeczki dłoni wkładam
twe niepozbieranie
pod poduszkę wsuwam
spokojnie noc oddycha
jesteś
K.
czerwiec 2008
piątek, 7 maja 2010
17.
i wiatr zawodził
od grzechu do grzechu
ścieliło się milczenie
bluźnierczo
dotknęłam
nas rozgrzeszeniem
gdy ucichną kroki na schodach
a smutek już zaśnie
pomyślę
dobrze że echo we mnie mieszka
i śmieje się twymi słowami
K.
Wciąż od nowa piszę list do Ciebie.
Mnę kartki zapisane wieczorem,
rankiem w nowe słowa siebie upycham.
Nic się nie dzieje,
tylko wiersze.
Po co te wiersze?
Dlaczego szukam Cię w każdej sylabie?
Jest mnie przez to dwóch.
Czy będę kiedyś jeden?
Po co te wiersze?
Żeby wybrzmiało to, co boli?
Spowszedniało wypowiedziane zaklęcie?
Jedyne, co mi bez Ciebie wychodzi
To znaki zapytania, którymi ludzi dręczę
T.
luty 2008
środa, 5 maja 2010
22.
Zasznuruj mnie mocną dratwą
nim po nas nie będzie
ni słów ni dreszczy
nim zielone statki odpłyną
w ciemność kredensu
Zasznuruj mnie niekochaniem
nim szafarka pamięć
w przepastną kieszeń schowa
klucz do nas dwoje.
K.
Zakwitła w oddechu szyba
wczorajszym wyznaniem.
Poręcz krzesła,
strząsając kurz
rozpromieniła się blaskiem
niedawnej obietnicy.
I tylko porcelana rozkapryszona niewiarą
podzwania w kredensie
zaprzeczając nieśmiałemu
- Być może.
Być może,
zasznuruje mu usta.
Być może,
strachem ugodzone
wytryśnie
- Na pewno!
T.
kwiecień-maj 2010
wtorek, 4 maja 2010
Krąg (dokończenie)
Odwzajemnił jej uśmiech, a ona uciekła spojrzeniem gdzieś w górę, wpatrując się w fasady kamieniczek. I coraz mniej było w niej zdziwienia, nawet wtedy gdy złapał ją za rękę, by nie wpadła pod koła nadjeżdżającego auta i gdy trzymał ją dalej mimo, że niebezpieczeństwo minęło. Ciepły dotyk wydawał jej się taki znajomy-miał w sobie łagodność, a jednocześnie stanowczość.
Błądzili pośród zacienionych kamienic, rozświetlonych placów. I było tak zwyczajnie, dobrze. Miarą wspólnego bycia jest nieskrępowane milczenie. A potem przyszły słowa:
- Wiesz, że ona mnie zupełnie nie rozumie? Za każdym razem, gdy wyciągam do niej rękę, zachowuje się tak, jakby nie chciała już mieć ze mną nic wspólnego. Gdy zaczęło się psuć między nami, szukałem ratunku w sobie. Najpierw stałem z boku, chciałem dać jej czas, potem chciałem wiedzieć, dlaczego? Im bardziej naciskałem, tym bardziej oddalała się ode mnie...
Alicja patrzyła to na horyzont, to na Mężczyznę z Kapeluszem. Wydawało się jej to takie oczywiste, że mężczyzna opowiada o sobie.
- Pewnego dnia kupiłem bukiet słoneczników. Miałem nadzieję, że przypomni sobie naszą pierwszą wycieczkę. Zepsuł się nam wtedy samochód i gdy szukając pomocy wspięliśmy się na wzgórze, przed nami roztaczało się żółte morze słoneczników. Wtedy szczęście nie potrzebowało słów, nie raniło milczenie...
Cud się nie zdarzył. Gdy wróciłem do domu liczyłem, że słoneczniki będą cudem. Wzięła je ode mnie i położyła bez słowa na stole. Patrzyłem jak nakłada płaszcz i wychodzi. Nic nie rozumiałem. Przez kuchenne okno odprowadzałem ją wzrokiem, gdy przecinała parking. Szła taka elegancka, lekka, nie moja; czułem niemal zapach jej włosów...
Alicja spojrzała w niebo, chmury ciemniały coraz bardziej. Zaczął padać deszcz. Wiatr zaczął szarpać jej włosy.W oddali rozkrzyczały się kościelne dzwony. Zerwała się.
Siedziała we własnym łóżku. Ktoś niecierpliwie dobijał się do drzwi. Dzwonek wyśpiewywał nieprzerwane divertimento.
Narzuciła na siebie szlafrok, zerknęła przez wizjer i otworzyła drzwi.
- To ty...
Na progu stał mężczyzna z naręczem słoneczników. Jej mąż.
K.
Mnie już nie było, a Ona wciąż uwięziona w sobie nie potrafiła przekroczyć granicy, poza którą zaczynaliśmy się. Być może dlatego zacząłem przepowiadać? Właściwie nie miałem wyboru, musiałem stawiać następne kroki, odmierzać nimi poukładane w kręgu sekundy, przemierzać następujące po sobie minuty. Moje ograniczenie: mogłem zaglądać wstecz, sięgać w przyszłość, przenikac istnienia, ale nie potrafiłem niczego zatrzymać. Z nią było inaczej. W połowie Alicja, w połowie Nadzieja, wciąż w niepewności, zawahaniu.
Kiedy nadciągnęły czarne chmury zauważyłem, że znika. Powoli, nieuchronnie było jej przy mnie coraz mniej, aż rozkrzyczały się dzwony, a miejsce na moim ramieniu rozgrzane jej dotykiem przeszył chłód pierwszych kropli deszczu.
Wzdłuż ścian kamieniczek przebiegł mężczyzna z naręczem słoneczników. Wiedziałem dokąd biegnie.
Jakiż to byłby wspaniały mariaż – Nadzieja i Czas – zadźwięczała we mnie żałosna nuta.
Lecz czyż Czas nie powinien pozostać chłodnym kronikarzem i niczym więcej? – zapytałem od razu siebie przemierzając pełne deszczu i życia ulice.
Wcisnąłem głowę głębiej w kapelusz. Ludzie biegali rozpryskując rosnące kałuże. Niebo zbrukane uderzeniami stóp wrzało.
O tak, jestem tylko odbiciem potrzeby uporządkowania wszystkiego, która dręczy tych zabieganych nieszczęśników. Zatęskniłem za czymś czym byłem, chociaż tamto istnienie zdawało się być tak podobne do tego kim się stałem. Tik, tak zabębniło ciężko o bruk. Przymknąłem powieki…
- Proszę Pana! Niech Pan otworzy oczy!
Usłyszałem dochodzące z daleka nawoływanie. Wcale nie miałem ochoty go posłuchać. Było mi dobrze. Ktoś potrząsnął moim ramieniem. Głowa zabolała tępo.
- Dobrze. Proszę otworzyć oczy.
Pochylał się nade mną mężczyzna z naręczem słoneczników.
- Musiał się Pan potknąć…
- Proszę się śpieszyć, w Niej wciąż jest nadzieja.
Wybełkotałem przerywając mu. Lampa wbijała się we mnie boleśnie światłem. A może to było słońce?
- … pogotowie już jedzie… - dokończył rozpędzony.
- Co?
Zdziwił się, a ja na powrót schowałem się za zamkniętymi powiekami. Tam, chociaż chłodno, było bezpiecznie. Tik, tak, dźwięczało w kroplach deszczu. Gdyby to były czyjeś łzy...
Pogubiłem się. Gdzie zaczyna się, a gdzie kończy rzeczywistość?
Sygnał karetki zatrzymał dzwony na kościelnej wieży.
T.
środa, 28 kwietnia 2010
18.
tyle kar
bez odwołania
a przepraszam coraz bledsze
nikną uśmiechy w ciszy
ty jeszcze nie chcesz rozmawiać
a mi nieładnie w bezsłowiu
na wyciągnięcie ręki mieliśmy być
spija mnie z ciebie czas martwymi ustami
pierzchnę na wargach
zwyczajną tęsknotą
mijam
K.
Jestem
- mało optymistycznie.
Jestem
- od czasu do czasu.
Jestem
tak naprawdę...
Wiesz, nie boli.
Jest smutek, bieda
wszystkiego po trochu.
Nie, nie powiem, że tęsknię,
chociaż najbardziej jestem
tam gdzie mnie nie ma.
T.
jak spokojnie
że jesteś
że słowa
że czas
między smutkiem i biedą
pamięć spaceruje
a ta w nieobecności
najładniejsza
K.
Nie ma we mnie spokoju.
Są myśli niepotrzebne nikomu,
przeszłe "gdyby" wyczekujące na dworcu,
z którego odjechały już wszystkie pociągi.
Powiem jeszcze,
by dopełnić gorzką nutę:
między smutkiem, a biedą nie ma nic pięknego
żałość tylko piszczy cienko.
T.
oddaj mi swoje myśli
niech nie kołaczą smutno
zamienię je w przyszłe "jednak"
w czterowersie zielonym schowane
K.
marzec 2008
środa, 21 kwietnia 2010
Mieszkam w Pana głowie
Mogłabym wołać o zrozumienie, o ręki podanie,
gdy most nazbyt się huśta...
Mogłabym...
Patrzę na Pana zmrużonymi oczami i więcej mnie nie ma niż jestem.
Zaśmiałam się lekko.
Proszę Pana, śmiesznie Panu w tej powadze.
Idę za Panem taka niewidzialna, a Pan mnie pamięta.
Pańska pamięć śmieje się moimi oczami.
Proszę Pana, żyję w Pana głowie.
Niech Pan spojrzy - coraz mniej z nas.
Słowa rzucane w przelocie brzmią coraz słabiej.
Rozciągnięty czas łamie się zwątpieniem.
Zaprzeczenia smakują wątpliwościami.
Może by tak rzucić to wszystko?
Znów zacząć żyć z pewnością. Ona taka wątła teraz.
Patrzy szklistymi oczami i czeka.
Coraz mniej nas. Będąc obok stajemy się niewidzialni.
Oczy mgłą zachodzą - coraz bliżej widzę.
Szkoda, proszę Pana, jaka szkoda...
K.
Coś we mnie pękło.
To zbyt banalne by to było serce.
Coś potrzaskało się.
Więcej drzazg niż całości.
Coś stłukło, rozpękło,
lecz nie na dwoje.
Coś schnie
mimo, że łez dolewam.
Jestem trochę jak filiżanka
w porcelanowym oczekiwaniu
T.
Zapomniałam, że Pan czeka. Przepraszam, nadzieja zbyt długo zatrzymała mnie na schodach. Nasłuchiwałam jej kroków, a one były coraz cichsze. Musiałam starannie nasłuchiwać. Wydawało mi się, że słyszę "wrócę", a może "wróć"?
No więc wróciłam, a Pan sam tak na tych schodach echo karmi łzami.
Niech Pan wejdzie, tam w szufladzie znajdzie Pan coś może Panu sie przydać ...
K.
Marzec 2008
wtorek, 20 kwietnia 2010
12.
z wszystkimi psalmami
drżącymi pod palcami
jesteś jak
słów dobieranie
koraliki różańca
do siebie przytulone
w niewielkiej przestrzeni
wołające każdą chwilą
o cowieczorne amen
wieńczące dzieło
K.
Gdybym cię nie znał,
Lżej by było iść do przodu.
Gdybym cie nie znał,
Nie oglądałbym się wstecz.
Gdybym cię nie znał,
Nie miałaby sensu żadna rzecz.
T.
nie znasz mnie
podnosisz się w milczeniu
nie znasz mnie
jutro widzisz
gdybyś mnie znał
słowa nie byłyby tak proste
K.
wrzesień 2007
Klucz
Martwi mnie strach o wielu twarzach, chociaż zdawałoby się, że zdołałem pokonać jego najstraszniejsze oblicze. Lecz czy najstraszniejsze znaczy najsilniejsze?
Całkiem niedawno pewna kobieta, zaglądając przez oczy do duszy wzrokiem natarczywie szczerym, uświadomiła mi jak bardzo zamknąłem się w sobie. Czas tyka we mnie samotnie odbijając się echem od ścian pustego, w gruncie rzeczy, domu. Nie rozmawiam. Słucham, chociaż słuchanie nie jest moją profesją. A kiedy ktoś wchodzi w moje życie ze zwykłą, człowieczą ciekawością truchleję bojąc się utracić siebie(?).
Kim w takim razie jestem? Lustrem? Czyżbym przez te wszystkie lata był tylko odbiciem, w którym przeglądają się mniej, lub bardziej płytkie znajomości? A może niemożność wyjścia z sobą poza granice wytyczone ciałem jest sumą zranień i niewiary w siebie?
Od dawna jestem zmęczony. Zmęczony życiem do środka.
Im więcej piszę, tym mniej wierzę w swoje pisanie i tym bardziej szukam człowieka, którym kiedyś byłem. On trzyma w dłoni klucze do bycia z i między ludźmi. Do odwagi.
Świat kiedyś się skończy
jak sen wariata uśmierzony pigułką.
Nawet TU zepchnięte w próżnię
umilknie zakneblowane pustką.
Nim stanie się cisza,
powiedz:
czy nie umierasz przedwcześnie
w ramionach rozpostartych na wczoraj?
T.
Nigdy nie wyobrażałam sobie siebie szczęśliwej
- widziałam siebie mądrą, łagodną i dobrą.
Samosprawdzające się przepowiednie mają moc,
choćby były wyszeptane w poduszkę,
choćby były zagryzane snami,
w których uliczki wykrzykują głosami
tych, z którymi mogłabym być szczęśliwa,
gdybym tylko obudziła się w porę.
K
poniedziałek, 19 kwietnia 2010
Krąg
Nagle, w krąg światła wkroczył przechodzień. Wychynął z ciemności niczym duch. Szedł szybko. Ciągnął za sobą cień. Obaj mieli kapelusze. Obaj obłe sylwetki zakutane w płaszcze. W pewnej chwili cień wyprzedził właściciela i wbił się w mrok nakryciem głowy. Wiatr szarpnął połami płaszcza. Kapelusz zachwiał się. Czy spadł? Nie wiem. Przechodzień zniknął.
To błahe z pozoru zdarzenie pobudziło moją wyobraźnię.
Przez następne noce nie kładłem się spać przed świtem. Uporczywie wpatrywałem się w tamto miejsce tak, jakbym spodziewał się zobaczyć ciąg dalszy owego zaistnienia pośrodku ziejącej światłem pustki. Mój zapał nie stygł, ciekawość nie malała. Wręcz przeciwnie. Rano, po drzemce z głową wtuloną w parapet, snułem rozmaite teorie na temat: wiatru, cienia, kapelusza i jego właściciela. Te dywagacje nie opuszczały mnie w pracy, gdzie siedząc samotnie w swoim boksie zaniedbywałem obowiązki spisując najrozmaitsze scenariusze. Towarzyszyły mi one w drodze do domu i podczas posiłków, aż do wieczora i lepiących się ze zmęczenia oczu.
Przez jakiś czas udawało mi się pokonywać słabość, ciało musiało jednak w końcu zwyciężyć - zasnęło wbrew mojej woli. Sen nie przyniósł odpoczynku. Śniłem spojrzenie nieznajomych oczu. Obudziłem się tak, jak kiedyś. Ciężej jednak dźwignąłem się na nogi. Głośniej człapałem do kuchni. Dłużej nasiąkał wodą wysuszony przełyk. Papieros nie smakował. Wyjrzałem za okno. Widząc pustkę wezbrała we mnie złość. Ruszyłem w stronę przedpokoju. Chyba nawet krzyknąłem:
- To musi się wreszcie skończyć!
Chwyciłem płaszcz. Wyciągnąłem kapelusz z półki i wyszedłem. Mrok był gęsty, lepił się do mnie, lecz mając cel nie zwracałem na to uwagi. Brnąłem w stronę lampy. Dwadzieścia metrów. Piętnaście. Dziesięć. Krok za krokiem byłem coraz bliżej rozwiązania intrygującej mnie zagadki. Aż wreszcie, schwytany przez światło, stałem się! Świadom cienia ciągnącego się za mną, śmiało zmierzałem w centrum. Kiedy minąłem je zerknąłem pod nogi. Zobaczyłem jak wyprzedzając mnie cień umiera, pogrążając się w nocy. Wydałem się sobie krótszy. Nim przestąpiłem próg, za którym moje mroczne odbicie już prawie zniknęło zaatakował mnie wiatr. Poły płaszcza rozpostarły się niczym skrzydła. Odruchowo sięgnąłem ręką w stronę kapelu…
T.
Każdego wieczora, gdy tylko uporała się z dniem, stawała w oknie i bezpiecznie ukryta za firanką paliła papierosa obserwując ulicę. Było coś z niepokoju w jej łapczywym wpatrywaniu się w światło rzucane przez lampę, która tamtej niedzieli chwyciła w swe objęcia wysokiego mężczyznę z kapeluszem w dłoni.
Życie bywa nieprzewidywalne, często rządzi nim przypadek, tak jak wtedy gdy za jej plecami rozkrzyczał się telefon, a ona musiała odejść od okna akurat wtedy, gdy długi cień przeciął ulicę i był tuż tuż świetlnego kręgu. Gdy wróciła z powrotem, mężczyzny już nie było. Lampa spazmatycznie błyskała jakby trawiła cień, który przed chwilą tulił się do niej.
Dość na dzisiaj! - wyraźnie zła na siebie burczy pod nosem i dusi niedopałek w doniczce z paprotką. Spać, nic więcej. Kiedyś lubiła ten stan zawieszenia miedzy jawą a snem... Była ciekawa, co też tym razem jej się przydarzy w tych sennych podróżach? Dokąd tym razem poniosą ją szyny i czy wreszcie walizka będzie podróżować z nią, czy też znowu pojedzie w zupełnie innym kierunku? Walizka sobie, a ona sobie - nie będzie martwić się o bieliznę na zmianę, tylko będzie zachodzić w głowę, dlaczego bagaż jedzie na południe, skoro ona jedzie na północ? Sny, w których roztrząsa dylematy dotyczące kierunków geograficznych wyczerpują diabelnie, ale ona wie, ze najtrudniejsze dopiero przed nią. W snach dojeżdża do miasta o nazwie, którą słyszy po raz pierwszy i czuje się jak Alicja w Nieznanej Krainie i jest tak beznadziejnie mała w wielkim mieście... Szuka ulicy, której nazwy nie może sobie przypomnieć. Najgorsze są wielkie rynki.Tam zawsze kończy się jej wędrowanie.Rynek zbudowany na planie kwadratu, a wokół urocze kamieniczki, z fasad których śmieją się płaskorzeźby: czasem maszkarony, a czasem słodkie, pyzate amorki.
Spać...Wsuwa się pod kołdrę. Sypialnia zasypia razem z nią i tylko za oknem lampa nadaje s.o.s. Alicja uśmiecha się do tej myśli i już po chwili jest tam, gdzie tylko ona ma wstęp.
Czyżby? - niespodziewanie rozlega się tuz przy jej uchu. Otwiera oczy. Jest w jakimś ciemnym pomieszczeniu na środku którego, na starym drewnianym krześle siedzi Mężczyzna. Nie widzi jego twarzy. Na ziemi obok krzesła leży kapelusz.
Co pan robi w moim śnie?- Alicja szeptem próbuje ugłaskać panikę rodzącą się w jej głosie
K.
Niech to szlag! Lampa za moimi plecami zgasła. Wiatr zamilkł, tak jakby halucynacją była moja z nim szarpanina jeszcze kilka sekund temu. Rozpędzony ciekawością wciąż szedłem, trzymając w dłoni kapelusz. Ale dokąd?
Mrok zamknął mnie w sobie. Robiło się coraz cieplej. Co dziwne: spokojniej. Z każdym krokiem było tego spokoju coraz więcej. Zatrzymałem się.
Sam nie wiem dlaczego, ale byłem pewny, że znalazłem się w jakimś pomieszczeniu. Nie byłem tym faktem szczególnie zdziwiony. W ogóle nic mnie nie dziwiło! No, może tylko brak zdziwienia.
- Przydałoby się krzesło! – zawołałem.
Czerń mlasnęła wypluwając z siebie skrawek szarości. Pośrodku niego stało staromodne, drewniane krzesło. Podszedłem do niego. Usiadłem. Z kapeluszem ściskanym w ręku sam sobie wydałem się petentem czekającym w kolejce na nie wiadomo co. Odłożyłem go. Tak było znacznie lepiej. Oparłem się wygodnie i rozejrzałem. Oczywiście niczego nie mogłem dostrzec.
Poza plamą, w której centrum znajdowało się moje krzesło nie było niczego, tylko noc. A jednak przeczuwałem, że nie jestem tu sam.
Przez MOJĄ głowę przegalopowały obrazy OBCEGO miasta. Wstrząsnął mną NIE MÓJ niepokój. Co jeszcze cholera jasna?!
- To moje miejsce. – ktoś wyszeptał.
Nie wiem, czy miał na myśli krzesło, czy ogólnie miejsce, w którym się znajdowałem, ale szczerze wątpiłem by tak było. I znowu: sam nie wiem skąd to wiedziałem. Tak ogólnie zdawałem się wiedzieć raczej dużo. Co zaskoczyło mnie niemal tak samo jak moje wcześniejsze zdziwienie z powodu niedziwienia się.
- Czyżby? – zapytałem.
Mrok pierzchł przestraszony ustępując przyjemnemu półmrokowi. Przede mną, w nocnej koszuli w duże żółte kwiaty stała kobieta. Nie mogłem dostrzec jej oczu mógłbym jednak przysiąc, że skądś ją znam.
- Co Pan robi w moim śnie?
Czy usłyszałem w jej głosie strach?
- Ha! Skąd pewność, że to sen i to w dodatku Pani?
Ja przecież nie śnię. Może cała sytuacja jest odrobinę dziwaczna, ale nie jest przecież możliwe bym zasnął nagle na chodniku pod lampą!
- Bo… Ponieważ zasnęłam.
Odpowiedziała z wahaniem.
- Błąd! Położyła się Pani do łóżka, co nie znaczy, że Pani zasnęła!
Działo się ze mną coś dziwnego. Nie byłem sobą. Te wszystkie wykrzykniki! Uśmiech przylepiony do twarzy. No i nonszalancja! Zupełnie do mnie nie pasował ten facet siedzący na krześle. O właśnie! Trochę to niegrzeczne z mojej strony: ja siedzę podczas gdy dama stoi.
- Może usiądzie Pani ze mną? – zapytałem wstając.
Kobieta rozejrzała się.
- Idiota ze mnie. Krzesło! – krzyknąłem.
- Wolałabym się przejść.
T.
- Ha! Skąd pewność, że to sen i to w dodatku Pani?
Alicja otwierała coraz szerzej oczy, a gdy już szerzej nie mogła, wydukała:
- Bo… Ponieważ zasnęłam.
Patrzyła na Mężczyznę z Kapeluszem, jak go w duchu nazywała i gdyby nie to, że śni dawno odwróciłaby się na pięcie i poszła. Nie myślała, że mężczyzna z jej snów będzie idiotycznie próbował ją zagadywać i szczerzyć się od ucha do ucha. On przecież powinien być...no właśnie, jaki powinien być? Przez chwilę uciekła myślami daleko, gdzieś w krąg lampy, gdy pierwszy raz go ujrzała i gdy przypisała mu same dobre cechy. A ten tu siedział rozparty na krześle i zachowywał się zupełnie jak nie On. Gdyby nie ten kapelusz próbowałaby przekonać samą siebie, że to zupełnie ktoś obcy, ktoś kogo widzi po raz pierwszy...
- Błąd! Położyła się Pani do łóżka, co nie znaczy, że Pani zasnęła!
Przez chwilę poczuła się jak aktorka z niemego filmu. idiotycznie się uśmiechnęła nie wiedząc, co rzec na takie dictum? Przecież to niemożliwe i skąd ta idiotyczna nocna koszula w kwiaty? Nigdy by nie nałożyła takiej. Koszulka i krótkie szorty w tym najchętniej sypiała.
- A nieprawda-zawołało coś w jej głowie-a pamiętasz, tę długą czarną koszulkę na cieniutkich ramiączkach, która z lubością nakładałaś?
- Och, to było dawno temu-próbowała odpędzić przeszłość, lecz przez chwilę poczuła jak silne ręce ześlizgują się po jej ciele, wygładzając satynowy materiał.
Przymknęła oczy i leciutko się zachwiała.
- Może usiądzie Pani ze mną? - usłyszała nagle.
Mężczyzna z kapeluszem zerwał się z krzesła.Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Przynajmniej maniery ma jak jej Mężczyzna ze snu.
- Idiota ze mnie. Krzesło!- zawołał. Ciemność wypluła drugie krzesło.
- Wolałabym się przejść-powiedziała tak szybko, że nawet nie zdążyła się zdziwić.
Mężczyzna z Kapeluszem kiwnął głową ze zrozumieniem. Robiło się coraz jaśniej i nagle w ścianie przed nimi wrosły masywne, drewniane drzwi. Mężczyzna nacisnął klamkę i drzwi ustąpiły.
- A tak w ogóle, mam na imię Alicja - wtrąciła idiotycznie, nadrabiając miną - A pan?
Jaskrawe światło zmusiło ją do przymknięcia oczu. Gdy je otworzyła siedziała na własnym łóżku, a promienie słońca wpadające przez okno lizały jej bose stopy.
K.
- A tak w ogóle, mam na imię Alicja. A pan?
Był w jej głosie jakiś nienaturalny szczebiot, jakby siliła się na luźny ton. Wtedy właśnie, nim zdołałem odpowiedzieć, ciemność zdawała się nabrać powietrza – zgęstniała. Po chwili, nie dłuższej niż mrugnięcie powiek, zaczęła robić wydech. Szarzała w nim, miękła aż do ciepłego półmroku. Pojawieniu się dębowych, misternie rzeźbionych drzwi nie towarzyszył żaden dźwięk. Po prostu stały się. Zaklęte w bezruchu ludzkie głowy łypały na mnie z twarzy wyrażających najróżniejsze emocje. Jedne błogo uśmiechnięte przeżywały chwilę niekończącego się szczęścia. Drugie, o rozszerzonych przerażeniem źrenicach, rozdziawiały usta w histerycznym krzyku. Jeszcze inne sprawiały wrażenie oderwanych od ciał gnających gdzieś w pośpiechu. O dziwo klamka nie wystawała z niczyich ust, ani czoła. Sterczała z niewielkiego, gładkiego wybrzuszenia wolnego od uczuć i emocji.
Nacisnąłem ją.
Przez otwarte na oścież drzwi wdarło się oślepiające światło rozdzielając nas. Kobieta przestąpiła zapewne próg. Ruszyłem jej śladem.
Wchodząc w jasność zawołałem dodając sobie odwagi:
- Nie dosłyszałem pytania!
Po drugiej stronie czekał na mnie niewielki pokój - sypialnia z łóżkiem przylegającym drewnianym wezgłowiem do północnej ściany.
- Co Pan…
Wykrzyczała kobieta w kwiecistej koszuli podrywając się z niego.
- Ja nic. To Pani chciała iść na spacer, a zawędrowała tylko do sypialni.
I stało. ZAPOMNIAŁEM! Absolutnie zapomniałem kim jestem! Musiało mieć to związek z wiedzą na temat innych istnień, która niezauważalnie, lecz systematycznie wypierania ze mnie, mnie samego. Stałem się CZYMŚ innym.
W Kobiecie też zaszła zmiana. Jej twarz wygładziła się nagle i spojrzała na mnie oczami, które dziś pamiętam, jako oczy z Tamtego snu. Jej spojrzenie skrzyło się od miliona zielonych iskier. Było w nich ciepło, którego nigdy wcześniej, ani później nie doświadczyłem.
- Więc chodźmy.
Powiedziała do mnie wyciągając dłoń. I to było jak sen. Sen nas obojga połączony w jedno, w którym nie pozbawiając się nawzajem wolności szliśmy razem przez nieznane miasto. Wystrzeliło ku niebu szeregami kamieniczek, tuż za progiem sypialni. Otwierało się przed nami kwadratami urokliwych ryneczków. Wsiąkaliśmy w nie. Z początku wydawało się, że jesteśmy w nim sami, lecz tylko przez chwilę. Ludzie wyłaniali się z cieni, jakie rzucały domy, wąskie uliczki, a nawet latarnie. Potem pękła cisza napełniając się gwarem ich rozmów, stukotem kroków. Moją uwagę zwrócił mężczyzna ze skórzaną teczką w czarnym garniturze. Pędził przez rynek biegiem. Co chwila podrywał obciążoną ciężarem rękę i zerkał na zegarek. Był już spóźniony i nie zapowiadało się, by miał zdążyć nie tylko tam gdzie się śpieszył, ale w ogóle gdziekolwiek. Zrobiło mi się go żal. Był w tym pędzie jak ślepiec tyle, że pozbawiony laski. Kiedy przebiegał obok nas popchnąłem go lekko. Wytrącony z równowagi runął na ziemię jak długi. Teczka uderzając o bruk wypluła ze swojego brzucha dziesiątki zadrukowanych kartek.
- Co robisz?!
Krzyknęła Zielonooka.
Człowiek w garniturze klnąc kocie łby gramolił się z ziemi.
- Nic. Darowuję mu trochę czasu.
Odpowiedziałem. Mężczyzna nie zwrócił na nas uwagi, tak jakbyśmy nie istnieli. Starał się jak najszybciej zebrać porozrzucane dokumenty nim wiatr popędzi je ku zatraceniu.
Zielonooka wyrwała swoją dłoń z mojej. Oburzona już otwierała usta, by na głos wypowiedzieć, co ona myśli o takich podarkach, kiedy gdzieś w pobliżu zabrzmiał klakson, a zaraz po nim pisk hamującego gwałtownie samochodu. Nim mężczyzna pozbierał do końca papiery zawył sygnał nadjeżdżającej karetki.
- Być może wcale nie stała się temu człowiekowi żadna krzywda.
Powiedziałem zakładając na głowę ściskany dotąd w ręku kapelusz.
- Być może.
Wzrok kobiety złagodniał. Podeszła do mnie. Poczułem jej zapach. Był jak budząca się do życia ziemia: pełen tajemniczych obietnic. Już prawie poczułem jej pocałunek na policzku, ale, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, coś odwróciło ode mnie jej uwagę. Nie ulega jednak wątpliwości, że nasz związek był rzeczą nieuniknioną. Ba! Oczywistą.
Westchnąłem nie wiedząc, co bym wolał: żeby okazało się, że śnię, czy wręcz przeciwnie?
T.
cdn
marzec, 2010
2.
gdy szepty snują się pod oknami
zastukaj
niech lekkie drżenie szyby
spłoszy sen bez ciebie
zastukaj do mnie gdy strachy
z mgły powstają
zastukaj do mnie
gdy deszcz
gdy słońce
gdy łzy
zastukaj do mnie jesienią
gdy wiatr zaciera ślady
zastukaj do mnie zimą
gdy czas srebrzy moje włosy
zastukaj do mnie
dziś
jutro
pojutrze
nie bój się
ja przecież nie czekam
K.
Nie pytałem o drogę, chciałem się spóźnić
Zapachem maciejki odpędzić nocną marę
I w uchylonym, już beznadziejnie, oknie
Pozostawić skrzące się wieczornie myśli
Przez firanki pajęczynę dojrzeć Twoje
Niebaczne, zaplątane w uwolnione przez sen włosy
Rozpoznać je, uwierzyć, nie pytać, wiedzieć.
Proszę tylko nie mów mi już więcej, gdy cię zbudzę
Że na marzenia patrzysz przez Balladyny ręce.
T.
beznadziei zabierzemy bez
maciejką ją oszukamy
by odzyskała to co zabrał jej fiolet
i już na zielone niech błyszczy
ręce mam czyste
i na herbatę zaprosiłam Alinę
za oknem pachnie nadzieja
już nie bez
K.
1.
i zakochani wypatrują maja
historia liczy czasu krople
z kamieniem je oswaja
Starzejemy się niepostrzeżenie
przyjacielu coraz bardziej cisi
przemykamy pomiędzy
srebrnymi dniami
Coraz słabiej zaprzeczamy
im bliżej końca
tym tęskniej
do innych rąk wracamy
K.
Świat kiedyś się skończy,
jak sen wariata uśmierzony pigułką,
I nawet TU zepchnięte w próżnię
zamilknie zakneblowane pustką.
Nim stanie się cisza,
powiedz:
czy nie umierasz przedwcześnie
w ramionach rozpostartych na wczoraj?
T.
kwiecień, 2010
Przedczerwiec w zieleni
Niepewność i majowa ostatnia noc. K. 2025 Śniłem czerwiec nabrzmiewający dniami, jak kiść winogron w toskańskim słońcu. Słyszysz? Socz...
Z zaczytania
-
Coraz spokojniej cię mam, gdy się oddalasz. Już nie rozdrapuję ciemności - po drugiej stronie nieba białe żagle obiecują swobodę od siebie. ...
-
Wbiegła do ulubionego budynku. Zanim się tam znalazła, pod nogami znajomo zachrzęściła żwirowa ścieżka, z okien niósł się głos Dido. Uśmiech...
-
Uratuj mnie powtarzasz każdego poranka każąc opowiadać sobie jutro. Przysiadam na brzegu łóżka pozwalając słowom walczyć czekam aż oswoją w ...