Krąg (dokończenie)

- Być może - uśmiechnęła się patrząc na Mężczyznę z Kapeluszem.
Odwzajemnił jej uśmiech, a ona uciekła spojrzeniem gdzieś w górę, wpatrując się w fasady kamieniczek. I coraz mniej było w niej zdziwienia, nawet wtedy gdy złapał ją za rękę, by nie wpadła pod koła nadjeżdżającego auta i gdy trzymał ją dalej mimo, że niebezpieczeństwo minęło. Ciepły dotyk wydawał jej się taki znajomy-miał w sobie łagodność, a jednocześnie stanowczość.
Błądzili pośród zacienionych kamienic, rozświetlonych placów. I było tak zwyczajnie, dobrze. Miarą wspólnego bycia jest nieskrępowane milczenie. A potem przyszły słowa:
- Wiesz, że ona mnie zupełnie nie rozumie? Za każdym razem, gdy wyciągam do niej rękę, zachowuje się tak, jakby nie chciała już mieć ze mną nic wspólnego. Gdy zaczęło się psuć między nami, szukałem ratunku w sobie. Najpierw stałem z boku, chciałem dać jej czas, potem chciałem wiedzieć, dlaczego? Im bardziej naciskałem, tym bardziej oddalała się ode mnie...
Alicja patrzyła to na horyzont, to na Mężczyznę z Kapeluszem. Wydawało się jej to takie oczywiste, że mężczyzna opowiada o sobie.
- Pewnego dnia kupiłem bukiet słoneczników. Miałem nadzieję, że przypomni sobie naszą pierwszą wycieczkę. Zepsuł się nam wtedy samochód i gdy szukając pomocy wspięliśmy się na wzgórze, przed nami roztaczało się żółte morze słoneczników. Wtedy szczęście nie potrzebowało słów, nie raniło milczenie...
Cud się nie zdarzył. Gdy wróciłem do domu liczyłem, że słoneczniki będą cudem. Wzięła je ode mnie i położyła bez słowa na stole. Patrzyłem jak nakłada płaszcz i wychodzi. Nic nie rozumiałem. Przez kuchenne okno odprowadzałem ją wzrokiem, gdy przecinała parking. Szła taka elegancka, lekka, nie moja; czułem niemal zapach jej włosów...
Alicja spojrzała w niebo, chmury ciemniały coraz bardziej. Zaczął padać deszcz. Wiatr zaczął szarpać jej włosy.W oddali rozkrzyczały się kościelne dzwony. Zerwała się.
Siedziała we własnym łóżku. Ktoś niecierpliwie dobijał się do drzwi. Dzwonek wyśpiewywał nieprzerwane divertimento.
Narzuciła na siebie szlafrok, zerknęła przez wizjer i otworzyła drzwi.
- To ty...
Na progu stał mężczyzna z naręczem słoneczników. Jej mąż.
K.



Mnie już nie było, a Ona wciąż uwięziona w sobie nie potrafiła przekroczyć granicy, poza którą zaczynaliśmy się. Być może dlatego zacząłem przepowiadać? Właściwie nie miałem wyboru, musiałem stawiać następne kroki, odmierzać nimi poukładane w kręgu sekundy, przemierzać następujące po sobie minuty. Moje ograniczenie: mogłem zaglądać wstecz, sięgać w przyszłość, przenikac istnienia, ale nie potrafiłem niczego zatrzymać. Z nią było inaczej. W połowie Alicja, w połowie Nadzieja, wciąż w niepewności, zawahaniu.
Kiedy nadciągnęły czarne chmury zauważyłem, że znika. Powoli, nieuchronnie było jej przy mnie coraz mniej, aż rozkrzyczały się dzwony, a miejsce na moim ramieniu rozgrzane jej dotykiem przeszył chłód pierwszych kropli deszczu.
Wzdłuż ścian kamieniczek przebiegł mężczyzna z naręczem słoneczników. Wiedziałem dokąd biegnie.
Jakiż to byłby wspaniały mariaż – Nadzieja i Czas – zadźwięczała we mnie żałosna nuta.
Lecz czyż Czas nie powinien pozostać chłodnym kronikarzem i niczym więcej? – zapytałem od razu siebie przemierzając pełne deszczu i życia ulice.
Wcisnąłem głowę głębiej w kapelusz. Ludzie biegali rozpryskując rosnące kałuże. Niebo zbrukane uderzeniami stóp wrzało.
O tak, jestem tylko odbiciem potrzeby uporządkowania wszystkiego, która dręczy tych zabieganych nieszczęśników. Zatęskniłem za czymś czym byłem, chociaż tamto istnienie zdawało się być tak podobne do tego kim się stałem. Tik, tak zabębniło ciężko o bruk. Przymknąłem powieki…
- Proszę Pana! Niech Pan otworzy oczy!
Usłyszałem dochodzące z daleka nawoływanie. Wcale nie miałem ochoty go posłuchać. Było mi dobrze. Ktoś potrząsnął moim ramieniem. Głowa zabolała tępo.
- Dobrze. Proszę otworzyć oczy.
Pochylał się nade mną mężczyzna z naręczem słoneczników.
- Musiał się Pan potknąć…
- Proszę się śpieszyć, w Niej wciąż jest nadzieja.
Wybełkotałem przerywając mu. Lampa wbijała się we mnie boleśnie światłem. A może to było słońce?
- … pogotowie już jedzie… - dokończył rozpędzony.
- Co?
Zdziwił się, a ja na powrót schowałem się za zamkniętymi powiekami. Tam, chociaż chłodno, było bezpiecznie. Tik, tak, dźwięczało w kroplach deszczu. Gdyby to były czyjeś łzy...
Pogubiłem się. Gdzie zaczyna się, a gdzie kończy rzeczywistość?
Sygnał karetki zatrzymał dzwony na kościelnej wieży.
T.

Komentarze

Popularne posty